środa, 30 października 2013

nasz dzień

W ostatni piątek, stwierdziliśmy z P., że mamy dosyć siedzenia w domu. Plany na weekend więc były proste: Ruszyć cztery litery na miasto! Pierwsza wersja, dyskoteka. Niestety syn nasz, miał gorsze noce i nie wyobrażałam sobie wrócić późno z imprezy , budzić się co godzine, a definitywnie dostać słodką pobudkę o 7-ej rano. Nie, nie nie. Ale wyjść, trzeba było, bo weekendowa depresja zaczeła nas dopadać ze zdwojoną siłą. Wymyśliłam restaurację. Tak niby w ramach zbliżającej się rocznicy pierwszego spotkania i oficjalnego początku plomiennego romansu, tudzież związku (która minęła wczoraj nawiasem mówiac). Konkretnie, drugiej rocznicy.
Mojego przyszlego małżonka, nie trzeba było dlugo namawiać. On równie chętnie jak ja, zwiewał z domu.
 Synczak kochany został z babcią, a my udaliśmy się na wczesną kolację. Tylko we dwoje, jak kiedyś. Pomimo tęsknoty za D., która gdzieś glęboko krążyla, byłam najszczęśliwszą osobą na swiecie. Miła latyno- amerykańska restauracja, karta dań o których nie mieliśmy zielonego pojecia, w dodatku pisana po angielsku :P (głupi żart). Jak obuchem w łeb. Zamroczyło nas od nazw nieznanych potraw. Mi się poszczęściło, dostałam pyszne "pierożki"  nadziane kurczakiem, pieczarkami i cebulą. Do tego gęsty sos smietanowy i swieże frytki grubo krojone. To było na prawdę dobre.  P. miał gorzej, zamówil kawałki kurczaka w sosie pomidorowym również z frytkami. Niestety pomidorki były wogóle nie doprawione. Ale może tak to miało smakować? Cholera ich tam wie. Pośmialiśmy się, powspominaliśmy i udawaliśmy, że to pierwsza randka. To jest moja ulubiona zabawa. Szkoda tylko, że mój darling nie potrafi się w to bawić. Zaraz gada do mnie tak, jakby mnie znal od wieków. No, bo kto na pierwszej randce mówi: Weź bo zaraz wylejesz, jak Cię znam (próbowałam nadziać cytrynę pływajacą w wodzie).
Po kolacji poszliśmy jeszcze do baru na piwko. Akurat zaczynała się impreza i z cieżkim serduchem opuściliśmy lokal,żeby wrócić do naszych codziennych obowiazków. 
Dawno nie wracałam do domu taka zadowolona. Takie wypady są potrzebne i niech  żadna matka polka mi tu nie gada, że siedzenie w domu z dzieckiem 24 h jest najwspanialszym zajęciem na świecie. Że jest szczęśliwa biegając po domu bez makijażu, w piżamie, za rozdartym dzieckiem (moje nie jest rozdarte:)) wiecznie zmieniając nigdy nie kończący sie stos pieluch i wycierając zarzyganą podłogę.Niech nie próbuje mi zadna wmówić, że chce siedzieć w domu, nigdzie nie wychodzić, a jej celem zyciowym jest oddanie każdej czastki siebie, dziecku (musi coś zostać dla facetów). 
Każda z nas ma prawo do szczęścia i pomimo tego, że nasze dzieci, są właśnie tym szczęściem, to nie wystarczy. Mamy prawo być zmeczone, mamy prawo chcieć gdzieś wyjsć tylko z ukochanym, mamy prawo być złe i sfrustrowane, mamy prawo o tym mówić. Dopóki nasze dzieci, nie będą na tym cierpiały, a nasza frustracja nie będzie się odobijaly na nich, mamy prawo do normalnego życia. Przecież kobieta nieszczęśliwa, wylewa tą górę zlych uczuć na najbliższych, a tego chyba nie chce nikt. 
 Jestem szczęśliwa matką, kurą domowa. Jestem również kobietą, która pragnie czasem wyjść bez dziecka, po to właśnie, zeby odpoczać i zatęsknić jeszcze bardziej za tą codzienną, nową rolą jaką przyniosło mi życie. Rolą mamy. XOXO

poniedziałek, 28 października 2013

Niedzielne wycieczki: ponownie w Chester.

W niedzielę, nadarzyła się okazja ponownej wycieczki do Chester. O Pierwszym  i drugim wypadzie, mogliscie czytać tutaj: Chester.  Pomimo tego, że meteorolodzy zapowiadali deszcz i wiatr  zaryzykowaliśmy, namówiliśmy rodziców, zebraliśmy dupki w troki i pojechaliśmy. Na miejscu oczywiście okazalo się, że jest cudowny słoneczny dzień. Jednym minusem był dosyć porywisty wiatr. Wycieczka była krótka ale  intensywna. Zwiedziliśmy stary Kościół, przeszliśmy się nad rzeką i zawędrowaliśmy do ścisłego centrum. Podziwialiśmy to piękne miasto założone ok 2000 tys. lat temu przez Rzymian. Tak, tym razem sprawdziłam w Wikipedii co nieco, gdyby ktoś miał chęć to zapraszam na krótką lekcję historii: Wikipedia .  Oczywiście, jako fanka Disneya, musiałam wpaść do firmowego sklepu i kupić Donkowi maskotke (akurat była spora wyprzedaż). Wybór padł na Kota z Cheshire, z bajki "Alicja w Krainie Czarów". Najśmieszniejsze jest to, że Chester, jest głównym miastem w Hrabstwie Cheshire, więc można powiedzieć, że przywieźliśmy prawdziwego kota z Cheshire:).
Oczywiście Donkowi, kotek spodobal sie tylko na chwilę i aktualnie mama ma z niego największą radosc. Szczególnie w nocy, bo jest taki milusi i tak fajnie się uklada pod głową:).
A dzisiaj od rana z niecierpliwością czekamy na porywisty wiatr i ulewne deszcze. Zawsze to jakaś adrenalina. Niestety, a może stety, wszytsko ominie nas szerokim łukiem. Pogoda piękna,a  wiatru prawie nie ma. Takie to nasze szczęście. Zapraszam do obejrzenia zdjeć. Pozdrawiam
takie tam, wygłupy:)

pozostałości po rzymskiej łaźni






















Dodaj napis






piątek, 25 października 2013

Opieka nad dzieckiem/niania, Moje patrzenie kiedyś i dziś.

Będę nianią. To jest łatwe, przyjemne, fajne. Pewnie zaraz mnie ktoś zatrudni, bo jestem wygadana i dzieci mnie lubią.  Zabawy też umiem wymyślać.
Ile początkujących opiekunek tak myśli/myślało? Ja też byłam wśród nich i jeżeli mam być szczera, to nadal tak myślę. Zmieniło się jedynie pewne spojrzenie. Jest to spowodowane oczywiście tym, że sama mam dziecko.  Dopiero ostatnich osiem miesięcy, pokazało mi, jak wiele błędów zrobiłam, podczas ksztaltowania mojego pierwszego podopiecznego. 
Zaczęłam sie nim zajmować jak miał 6 miesięcy. Praca ta była dla mnie idealna, ponieważ minute od mojego domu, rodzice super, w pewnym sensie stworzyliśmy rodzine i tak to chyba powinno wyglądać, 
Byłam pewna, że będę idealną nianią. Wykształcenie pedagogiczne (teoria jakaś jest) nie pełne. Młodsze rodzeństwo, którym się czesto zajmowalam i ogromne chęci. No czego chcieć więcej. Rodzicom nie przeszkadzało nawet to, że nie miałam doświadczenia z takim maluszkiem. Dali mi szansę, za którą będę im wdzieczna do konca zycia. 
Odpłaciłam im się, dobrą opieką nad ich dzieckiem.  Był dla mnie jak młodszy brat i priorytetem  było dla mnie  pomaganie jego rodzicom w wychowywaniu go. 
Zajmowałam się z nim przez pół roku, 8-10 godzin na dzień. Patrzyłam jak rośnie, jak doskonali, swoje jeszcze małe zdolności. Czytalam mu bajki, bawiłam się zabawkami, pokazywałam świat, śpiewałam. Byłam dobrą nianią. Ale   nie robiłam nic więcej.
O co mi chodzi? Teraz, kiedy mam swoje dziecko, kiedy codziennie czytam o jego rozwoju, o rozszerzaniu diety, o wspomaganiu w rozwoju wiem, ze robiłam zbyt mało.
Niania, oprócz tego, że powinna być członkiem rodziny i osobą godną zaufania, powinna też perfekcyjnie znać etapy rozwoju dziecka. Umieć rodzicom coś doradzić w pewnych kwestiach. Powinna zapewniać dziecku poczucie bezpieczeństwa, być czuła, ciepła, cierpliwa.
Opiekunka musi umieć zmienić pampersa, wiedzieć jakie produkty, w jakim miesiącu dziecku wprowadzać, ugotować obiadek, nakarmić. 
Niania jest z dzieckiem przez cały dzień, powinna więc wprowadzic dziecku stałe pory karmienia( chyba, że rodzice tego nie chcą), nauczyć dziecko spać w łożeczku/ łóżku. Nauczyć je samo zasypiać.
Dzieci są różne, każde rozwija się swoim tempem, nic nie można na siłe przyspieszać i rolą niani jako "zastępczego rodzica", jest dopilnowanie, żeby podopieczny miał zagwarantowane wszytsko, na jak najwyższym poziomie.
Ja spelniałam tylko część kryteriów. Nie mogę powiedzieć, że dzisiaj, postępowałabym inaczej. Chodzi mi o to, że do swoich obowiązków, dodałabym też nowe, poglębialabym wiedzę i bardziej interesowała się wszystkim.
Dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać, czemu rodzice wolą młodych nie doświadczonych studentów albo starsze osoby. Ok, starsze osoby jeszcze rozumiem ale dlaczego osoby uczące się (bezdzietne)? Przecież, ktoś kto nigdy nie miał dzieci, nie rozumie wielu spraw związanych z nimi. Często, nie ma cierpliwości, tym bardziej do cudzego "bachora" . Praca niani, nie jest pójściem na łatwizne. To jest bardzo trudne zajęcie. Jaka powinna być opiekunka, już napisałam. 
Dlaczego, rodzice powierzają swoje skarby, nie odpowiedzialnym osobom? Często komuś, kto nawet na rozmowie kwalifikacyjnej, nie zapyta się o imię dziecka. Gdybym miała zatrudnić nianię, najpierw chciałabym ją dobrze poznać. Chciałabym też, żeby zaprzyjaźniła się z moim dzieckiem. Pierwsze dni poświęciłabym na obserwacje. Ważne by też było dla mnie, co taka Pani/Pan, wie o rozwoju dzieci, czego może mnie nauczyć, jak pomóc. I nie wybrałabym, kogoś kto studiuję i nie ma dziecka, bo ludzi z wyolbrzymionym poczuciem powołania jest wiele. Ale tylko nie wielki procent nadaje się do pomocy w wychowywaniu cudzych dzieci, obojętnie czy jako opiekun, czy jako nauczyciel. To takie moje male spostrzeżenia. Pozdrawiam.

wtorek, 22 października 2013

nuda uczy cierpliwości

Jestem kurą domowa. Jestem nią dlatego, że zmusiło mnie do tego zycie. I to, że znalazłam sie w takiej sytuacji, nie jest wcale tak złe, jakby się mogło wydawać. Bo dlaczego bycie kurą domową ma być złe?
W sytuacji tej, znajduję się wiele plusów i minusów. Do tych drugich, należy przede wszystkim ciągła nuda. No bo ile można sprzątać? Wiadomo, że kiedy ma się cały tydzień na ogarnięcie mieszkania, to nie robi się tego w jeden dzień. Nie powtarza się też każdej czynności codziennie, dlatego pozostaje się nudzić. Gdybym była w Polsce, to już dawno siedzialabym w jakiejś pracy, a niunio zostawałby z którąś pra/ babcią. Wtedy również, miałabym z kim pójść od czasu do czasu na imprezę, zaprosić kogoś do domu, czy spotkać się z familią. W swoim domu, chętniej bym: froterowała podłogi, myla okna, ścierala kurze i robiła setki innych czynności związanych ze sprzątaniem. W domu wynajmowanym, w którym nic nie jest moje, a każdą dziurę w ścianie, trzeba będzie w przyszłości załatać, nie chce się tak robić.
Niestety życie wykopało moje "zgrabne" cztery litery z Polski, postawiło na Wyspach i kazało się przystosować. Pierwsze miesiące (kiedy jeszcze byłam w ciąży), były straszne. Myślałam, że oszaleje. Nie mogłam się za dużo ruszać, wszytsko mnie bolało i ciągle się martwiłam. Pod koniec, kiedy co chwilę dopadala mnie jakaś choroba, a mama P. kazała siedzieć na du.ie, chcialam wszytskich pogryźć. Potem było tylko gorzej. Pomimo tego, że od początku kochałam Domisia, nie czułam się w pełni matką. Właściwie, sama nie wiedziałam kim jestem. Dopadł mnie bejbi blues, płakałam i nie chciało mi się żyć. Martwilo mnie, że nie mogę już być tak blisko z Piotrkiem, że nawet we własnym łóżku nie ma dla mnie miejsca ( z jednej strony chłop, z drugiej dziecko, a ja po środku skulona), a chęci do jakiegokolwiek działania zanikły. Bylam takim nakręcanym robotem. trochę snu, trochę jedzenia. Przewinać, nakarmić, przebrać, wykąpać, położyć spać, dziecko oczywiście i tak w kółeczko.
Dopiero po jakiś trzech miesiacach, zaczęłam się przystosowywać. Siedzenie w domu przestało mnie tak męczyć. Siłownia, zmobilizowała do dzialania. Zaczęłam więcej się ruszać, sprzątnie zaczęło przynosić mi jako taką radosć, a perspektywa wakacji w Polsce cieszyła jak milion dolarów. Poczułam, że jestem matką, zrozumialam, ze nadal mam swoje życie, nadal mogę mieć czas dla P. , a po 5-ciu miesiacach, odzyskalam łóżko. Wiecie jakie to bylo szczęście? Przyzwyczajenie dziecka, do spania w łóżeczku. Nawet jeżeli miało to być pół nocy, to i tak się cieszyłam. 
Kiedyś zadano mi pytanie, czy nie mam czasami ochoty wszytskiego pieprznąć? Czy chce mi się tak w nocy wstawać i być ciągle nie wyspanym?
A komu się chce? Długi czas zajęlo mi zrozumienie, że moje nerwy w nocy w niczym nikomu nie pomagaja. Nieee... nie bije dziecka, nie krzycze na niego ale zdarzalo mi się przekląć, kiedy go bujałam na milion różnych sposobów, a on dalej jęczał. Da sie do tego przyzwyczaić, ale na to potrzeba czasu i cierpliwosci. Częsc matek tłumi w sobie te negatywne uczucia, chodzą ciągle złe, znerwicowane, jak tykajace bomby zegarowe. Ja, starałam się pozbywać, tych złych emocji, poprzez częste rozmowy np. z Piotrkiem. Uadło się.  Teraz wszytskie brzydkie słowa płynął jak rwąca rzeka ale tylko w mojej glowie. Nerwy są schowane, gdzieś głęboko we mnie i daje rade. A zmęczenie w ciągu dnia? Organizm się przywyczaił i rzadko kiedy je odczuwam.
To właśnie siedzenie w domu nauczylo mnie cierpliwości. Dzieki temu mogę w pełni poświęcić się na kształtowanie naszego dziecka.. Nauczyć go zasypiać w łóżeczku, jeść o stałych porach, spać przez cala noc, nie spożywać posiłku w nocy. Zasypiać w dzień w łóżeczku i wiele innych. To właśnie dzięki temu, że jestem kurą domową, mogę na spokojnie nagotować dziecku obiadków, narobić deserków, ogarnąć w domu, zrobić jeść chłopowi. 
Nauczyłam się doceniać tą sytuacje i pomimo tej chole..ej nudy, chętnie posiedzę jeszcze przez jakiś czas z Donkiem, którego kocham nad życie:). A potem równie chętnie wróce do Kraju, skończę szkołę i pójdę do pracy.

piątek, 18 października 2013

Emelkowe przygody

Kochane mamusie, dzisiaj chciałabym wam kogoś przedstawić. 
To są Emelki:







O Emelkach, dowiedzialam sie z tej strony:KLIK. Zalajkowałam strone Cioci Kloci, po to, żeby wziąć udział w konkursie, którego niestety nie wygraliśmy. 
Akurat mieliśmy okres, podczas którego trzeba było postanowić co z bucikami na zimę dla Donisława. W Uk, jest z tym nie lada kłopot, bo tu nie ma ciepłych ubranek, a ja, jako matka polka- lubię przegrzewać swojego pierworodnego. Mam to we krwi i tylko wieczne poty, które go zalewają, powstrzymują mnie przed zakładaniem mu pięciu swetrów na raz (żart).
Kiedy miesiac temu, podczas chłodniejszego dnia, założyłam małemu niby cieplejsze buciki i wyszłam z nim na spacer, okazało się, ze tak mu nogi zmarzły, że skonczyło się to niestety dwu-tygodniowym katarem. Wybraliśmy się więc z ukochanym do Next-a, po ciepłe buty. Kupiliśmy jedyne na kożuszku, w rozmiarze 3, buciki typu Emu. Pierwsza myśl: Nareszcie porządne buty, może do 0 stopni będą ok. Druga myśl: Donkowa stópka jest taka grubiutka, ze bucika trzeba było do połowy rozwalić. Na szczęście, wygląda to, jakby było zrobione specjalnie.
Buty zostały przetestowane przy temperaturze 9 stopni (jedna para skarpet). Wnioski: stopa chłodna ale nie zmarznięta. No i teraz kolejny dylemat. Jeżeli stopa już jest chłodna, to co będzie przy -5-ciu stopniach? Dodatkowo, dziecko zacznie chodzić, przydałyby się buciki, które nie zaszkodzą jego zdrowiu.
Tutaj zaczyna się nasza historia ze sklepem Cioci Kloci (Ciocia Klocia), zaczęłam oglądać ich buciki i się zakochałam. Z każdym kolejnym butem, wiedziałam kto stanie się naszym ulubieńcem. PO cholere nam Nexty, Zary czy inne firmowe sklepy prosto z "Made in China", jeżeli w Krakowie jest cudny sklepik z ręcznie szytymi bucikami dla maluszków. Są idealne dla małych stópek, ze sztywnym zapiętkiem, z prawdziwej skórki, a ich wygląd zapiera dech w piersiach. Bez problemu, przez facebooka zamówiłam, pierwszą parę z firmy Emel. Niestety koszt kuriera do Uk, to połowa ceny bucików ale, akurat dziadek M. był w Polsce na tydzień i dzisiaj przywiózł nam te małe cudeńka (oczywiście paczka przyszła do domu, nie trzeba było jechać aż do Krakowa).
Muszę wam jeszcze powiedzieć, że kiedy je zobaczyłam, to aż mi się coś miłego zrobiło. Malutkie, leciutkie, miękkie. Zupełnie inne, niż  sobie wyobrażałam, patrzac na zdjecie. Nawet kiedy wkłada się palce do środka, to czuć jak będą fajnie ogrzewały stopy. Cena nie jest niska ale za skórzane buciki, recznie szyte, to i tak mało. Zresztą zimówki z każdej znanej sieciówki, kosztują tyle samo, a chyba logiczne, co jest lepsze.  Dodatkową pomocą okazała się sama Ciocia Klocia, która doradziła nam fason, oraz rozmiar bucika. 
Od dziś Donusiek będzie stawial pierwsze kroczki w idealnych bucikach (jeżeli uda nam się je troszke rozciągnąć, bo ma tak wysokie podbicie, ze jest problem z ich włożeniem- więc warto buciki mierzyć).  A w najbliższych planach mamy kupienie mu bucików na wiosne i do chodzenia po domku. Całkowicie, szczerze, polecam wam ten sklep.
P. S. Nie jest to płatna reklama.  Po prostu, kiedy widzę, że warto coś polecić to, to robię.  Buziaczki:)

czwartek, 17 października 2013

PRECZ z jesienią

Wyszliśmy dzisiaj na spacer, wzięłam aparat i na prawdę, starałam sie! Szukalam jej jak cholera ale nie znalazłam. 
Nigdzie nie widzę tej pięknej jesieni! I nie wmówicie mi już, ze na pewno istnieje. Nie istnieje, nigdy nie istaniała, ja jej nie widzę ! Najpierw, piękne długie lato, a potem krótka zima. Tak to powinno wyglądać. Coś takiego jak jesień, nie może mieć prawa bytu. Bo dlaczego? Ni to zima, ni lato. Liście na drzewach zielone, gdzie niegdzie zażółcone i tylko na chodnikach jakaś zdechła pomarańczowa sterta leży. I nie, nie kojarzy mi się ta pora roku z niczym miłym. Bo co może być milego w słocie i deszczu albo w upale i mroźnym wietrze? Jak się ubrać w taką pogodę? Po cholere zakladać te grube swetry, kurtki, ciepłe buty i czapki ograniczajace nasze ruchy? PO co siedzieć w domu i patrzeć jak po oknie szybko płynie milion naszych myśli? Wreszcie, po co nam ta pora roku, która nie powinna istnieć! Zbojkotujmy ją, postawmy się i zniszczmy! STOP JESIENI! STOP JESIENNEJ DEPRESJI! STOP CIEPŁYM CIUCHOM DO GRUDNIA! WIECEJ LATA!

Nie zużyłam jeszcze wszystkich ubranek letnich dla Domisia:(, a tu już zimowe butki z POlski jutro przyjadą. :((( na pocieszenie, kilka byle jakich zdjeć, które wykonalam szukając tej podłej pory roku, oraz więcej zdjeć z naszych zabaw. Czyli, matka kupila kulki i koniecznie chce przekonać do nich dziecko.
















poniedziałek, 14 października 2013

Taki duuuuzy chłopaczek ze mnie juz jest!

Donuś za 4 dni kończy ósmy miesiac. Jako duży chłopaczek, coraz bardziej zadziwia nas swoją zwinnością, prędkością oraz gibkością. Aktualnie jego ulubionym zajęciem jest, gryzienie wszytskiego czego gryźć się nie powinno (kable, paski, buty. O tak! Buty i stopy w szczególności).
Uwielbia podjadać też chlebek, a w domu poznał już prawie każdy kat. Ja, jako mama, nie mam na co narzekać, ponieważ  Domiś nie należy do niejadków i humorzastnych dzieci. Jeżeli jest wyspany i najedzony, to jego głośny śmiech rozbrzmiewa w całym domu.  Jedynie w nocy i przy zasypianiu mamy problemy, których wcześniej nie było. Mam nadzieje, że z tego wyrośnie. 
Cieszy mnie każdy minuta, podczas której widze dwa otre ząbki, ukazujące sie w uśmiechniętej paszczy. Dumą napawają mnie jego próby wstawania, siadanie, każda nowa sylaba oraz głośny rechot. Uwielbiam obserwować nowe umiejętności, które powoli zdobywa i cieszę się, że wszytsko toczy się normalnym tempem.
Czasami siedząc w pokoju i nasłuchując co D. robi na korytarzu (zabezpieczonym), nagle rozlega się taki dźwięk jaki wydawały gremliny, albo młody tygrys. Niesamowite jaka gama różnych brzmień wydobywa się z tak małego ciałka. Od delikatnych jęków, po głośne piski.
Takiemu dużemu chłopakowi, nie wystarczy już jedna zabawka, fantazja rodziców musi zaczać sie rozwijać, inaczej jest krzyk i obraza. Więc: Puszczamy mu bańki ( większą radość sprawia to nam, bo Dominikowi nie bardzo się podoba , że kiedy chce je złapac, to one znikaja), podrzucamy, klaszczemy, śpiewamy, czytamy i sto innych sposobów ale najskuteczniejszy jest: Zatkanie dziecka jedzeniem albo pójście na dwór. Donuś po prostu, jedzenie uwielbia i zazwyczaj jego brzuszek jest jak czarna dziura (ta w kosmosie) Na szczęście zaczął bardziej rosnać w  zdłuż niż  w szerz. 
POniżej przedstawiamy wam nasze wygłupy i nowe umiejętności:)